Nic w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy tak potężnie nie targnęło się na moją wrażliwość. Niesłychanie imponujące jak Bogdanovich, operując najzwyklejszymi środkami wyrazu i koncepcjami charakterów, mając do dyspozycji aktorów nie z tej najwyższej półki (którzy swoją drogą spisali się na medal) oraz ograniczony budżet, dokonał niemożliwego po prostu tworząc nostalgiczny wehikuł czasu, jakże wymowny w swojej prostocie.
Przejmująca wizja miasta skąpanego w stopniowo wzmagających się głębinach marazmu, skomplikowane, na swój sposób ambiwalentne emocjonalnie relacje "dużych dzieci", bierne życie sentymentami, przeszłością i utrata nadziei zmiany na lepsze może stanowić rozprawę Bogdanovicha o bezpowrotnie utraconych latach młodości. Przede wszystkim jest to jednak film-symbol; swoista kurtyna, którą spuszczając reżyser ustanawia koniec epoki, dając podwaliny pod największą rewolucję w historii przemysłu filmowego - New Hollywood ostatecznie rodzi się na naszych oczach.
Dla takich filmów powstało kino. Dziękuję, Peter.